czwartek, 21 lipca 2016

95+85 najdluzsza dwudniowka, czyli jak zdrowie pozwala to sie da...

Austriacka zaraza odeszla chyba na dobre ale byyloby zbyt pieknie... Opuszczajac juz moja maringotke (cholera, skad ta nazwa? spiewal o nich Karel Kryl i wygladalo, ze to jakies wiezniarki) stanalem na niepewna deske na podescie (2 metry nad ziemia) i otworzyla sie pode mna istna zapadnia. Na szczescie nie wlecialem caly tylko lewa noga a d.pa znalazla oparcie w desce sasiedniej, juz mocniejszej. No ale obtarlem udo od wewnatrz a stluklem od zewnatrz, na szczescie jechac sie dalo. Wrocilem pd palac w Lednicach, zeby strzelic pare fotek a potem ruszylem na Podivin. Zaraz okazalo sie, ze droga w budowie i jest zakaz ruchu, na szczescie nie wjazdu, to postanowilem oszczednymi ruchami ten odcinek przemierzyc. Cholera, to juz kolejna obserwacja, ze jak Czesi remontuja droge to ja po prostu zamykaja a u nas zwezenia, mijanki itp. Nie umiem powiedzec, co lepsze. Asfalt na odcinku 4 km byl sfrezowany ale przejechac sie dalo. Gdzies po drodze zaryzykowalem jogurt i buleczke a w Cejkovicach 2 lampki wina - suche cervene Merlot i polosladke bile Rulandskie. Chcialem zmusic zoladek do rozruchu. Do konca sie chyba nie   udalo, bo 30 km przed Kromierizem nie dojadlem hranolek i smazenego hermelina - pierwszy raz w zyciu! 95 peklo nawet w dobrym tempie ale znowu stanal problem noclegu. To cholernie oslabia tak sie krecic po wiekszym miescie i dopytywac. Miejscowi prawie nic nie wiedza, bo spia w domach... Pod jednym z hoteli przysiadlem nad kuflem kofoli przy WiFi i wydzwonilem ubytovnie na kraji mesta. Byl telewizor, kuchenka i lazienka. Zapragnalem herbatki, bo czajnik tez byl a mam maly zapasik ze soba. No i  fak (w wersji czeskiej chyba nie uznawanej za przeklenstwo) poparzylem sobie warge dolna i jezyk. fak, fak, fak... Rano ruszylem mocno niewyspany, bo chyba za duzo kofeiny przyjalem w ciagu dnia i walkowalem sie do 5-tej. Chcialem wejsc do palacu a tu jakis buc mnie pogonil z rowerem, kazal przypiac na parkingu a bagaze wzac ze soba. Idiota! Ale nie zaluje, co najwyzej widoku podwojnego lozka arcybiskupa(?) Moze po prostu byl slusznych rozmiarow... Po ogrodach tez polazilem niewiele, wypilem jeszcze kawe, zjadlem ciastko i w droge... nie chcialem jechac glowna, to nadlozylem z dyszke, zanim dotarlem do Przerowa. Prazylo pieknie i nie w pore zorintowalem sie, ze w twarz - mam wiec na twarzy oblazacy ze skory wyrostek do podtrzymywania okularow. Przerow mnie wkurzyl brakiem oznaczen centrum, zreszta bylo to tylko 3 uliczki na krzyz z paroma piwiarniami. Piwko nazywalo sie bodajze Holba. Potem juz krajowka ciagnalem na Olomuniec, przejechalem prawie caly a centrum jakby zostawalo z tylo-boku. Zawinalem wiec rogala i jakos dotarlem do katedry i na namesti. Posililem sie pizza (uzanlem ze to bezpieczny pokarm) i piwkiem, zrobilem zakupy w Lidlu i okazalo sie ze juz 18-ta a przede mna jeszcze ponad 20 km. Juz po kilku zaczelo kropic a otem wrecz lac! Sternberka nie bylo i nie bylo a tak tedsknilem za suchoscia prawie za wszelka cene... No ale nie za 550 korun w penzionie Vezka! Mimo, ze piwosze w hostince obstawiali 7 km do kempu - uwierzylem taksiarzowi, ze jest 3 i ruszylem na ostatni odcinek. Dobrze podpita pani w recepcji dala mi tyle znizek, ze wyszlo 130 korun za chatke. Piwo w tutejszym barze juz przyjalem, nie kapie sie, deszcz mnie umyl...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz